http://pilkanozna.pl/index.php/Wydarzen ... rocie.html Tomasz URBAN
Dwa tygodnie temu stała się rzecz bez precedensu. Sześć niemieckich klubów biorących udział w rozgrywkach o europejskie puchary w komplecie przegrało mecze. Tylko sześć, bo siódmy odpadł w przedbiegach, zanim jeszcze tak na dobre rozpoczęła się rywalizacja.
Pośród ich pogromców znaleźli się nie tylko potentaci pokroju Realu Madryt czy PSG, ale także drużyny dla wielu niemieckich kibiców na poły anonimowe, o trudnych do wymówienia nazwach, jak choćby Oestersunds FK czy Łudogorec Razgrad. Nawet niegdysiejszego zdobywcę Pucharu Europy - Crvenę Zvezdę - trudno dziś uznać w skali europejskiej za kogoś, kto wywoływałby u rywala drżenie łydek. Zwłaszcza u rywala z Niemiec, mającego dziś niepomiernie większe możliwości finansowe niż duma Belgradu. O ile można było zrozumieć, że w ostatnich latach Schalke czy Wolfsburg odpadały z Ligi Mistrzów po bojach z Realem Madryt, Borussia Moenchengladbach nie dawała sobie rady w meczach z Barceloną czy Manchesterem City, a Bayer Leverkusen odpadał po rywalizacji z Atletico Madryt, czyli z klubami reprezentującymi lepsze i bogatsze ligi, o tyle w tym sezonie niemieckie drużyny dostają baty od klubów z Turcji, Słowenii, Bułgarii, Serbii czy Szwecji. A to już przestaje się mieścić w głowach niemieckich kibiców i dziennikarzy.
Bundesliga właściwie od zawsze uznawana jest za jedną z najmocniejszych lig na świecie. Do niedawna w rankingu europejskim ustępowała jedynie absolutnie najmocniejszej lidze hiszpańskiej. Ale to już przeszłość. Najpierw wyprzedziła ją liga angielska, a po ostatnim blamażu także włoska. Gdyby nie reforma systemu rozgrywek w Lidze Mistrzów, Niemcy musieliby się zadowolić tylko trzema drużynami w walce o najcenniejsze klubowe trofeum na Starym Kontynencie. Co gorsza jednak - to, co się dzieje w bieżącym sezonie, nie wygląda na zwykły wypadek przy pracy, a na pewien trend, pogłębiający się od jakiegoś czasu. Oczywiście, jesteśmy świadkami ekstremalnej wręcz sytuacji, bo Bundesliga nie jest przecież wcale taka słaba, by z 16 meczów w europejskich pucharach wygrywać tylko dwa, a przegrywać aż 12.
Faktem jest jednak, że od kilku sezonów niemieckie kluby znaczą w Europie coraz mniej. Jeszcze w 2009 roku, w półfinale Pucharu UEFA, stanęły naprzeciw siebie dwa zespoły z Bundesligi. Werder Brema pokonał w walce o finał Hamburger SV, ale w decydującym meczu uległ Szachtarowi Donieck. Rok później HSV powtórzył swój wyczyn, docierając do 1/2, ale od tamtej pory żaden niemiecki klub nie doszedł do tego etapu rozgrywek. Kilku drużynom udało się potem dotrzeć do ćwierćfinału, ale tam kończyła się ich przygoda z Europą. W Lidze Mistrzów było lepiej, ale to zrozumiałe, bo regularny udział w niej brały dwa bundesligowe okręty flagowe, czyli Bayern i BVB. Biorąc pod uwagę ostatnie osiem sezonów i dzieląc je na połowę - w latach 2010-13 Bundesliga aż sześciokrotnie miała swojego przedstawiciela co najmniej w półfinale któregoś z europejskich pucharów (z czego aż czterokrotnie w finałach!). Wyniki te stały się udziałem aż czterech klubów. W latach 2014-17 natomiast do końcowej czwórki Ligi Mistrzów trzykrotnie docierał jedynie Bayern, przy czym ani razu nie udało mu się przebić do finału. Reszta klubów od 2013 roku rywalizację w Europie kończy w najlepszym przypadku na poziomie ćwierćfinałów. Gdzie leży przyczyna takiego stanu rzeczy? Czemu Bundesliga tak mocno straciła w ostatnich latach dystans do konkurencyjnych dla niej do niedawna lig?
LIGA EUROPY SOLĄ W OKU
Część niemieckich komentatorów dostrzega problem w niedoinwestowaniu klubów. Co rusz za Odrą odżywają głosy domagające się zniesienia zasady 50+1. - Bundesliga to bardzo dobra liga, ze świetną infrastrukturą, znakomitymi fanami i pełnymi stadionami. Obawiam się jednak, że pod względem ekonomicznym traci dystans do tych najsilniejszych lig w Europie - powiedział niedawno w telewizji sport1 Thomas Strunz. I poniekąd ma rację, zwłaszcza w kontekście rywalizacji w Lidze Mistrzów. Poza Bayernem trudno bowiem jakiemukolwiek innemu niemieckiemu klubowi konkurować dziś z Realem, Barceloną czy PSG, nie wspominając już o Anglikach, którzy odskoczyli pod tym względem całemu kontynentowi.
Solą w oku niemieckiej opinii publicznej jest jednak ta nieszczęsna Liga Europy. Nie można przecież powiedzieć, by niemieckie kluby nie miały wystarczających środków, by rządzić i dzielić w tym pucharze. Wystarczy tylko przypomnieć sobie rywali, którzy eliminowali w ostatnich latach niemieckie drużyny z tej rywalizacji, i dorzucić tych, którzy ogrywali Niemców w bieżącej edycji. Nie znajdziemy w tym gronie żadnych krezusów (może poza Athletikiem). Aby ich ograć, nie trzeba było zwiększać budżetów. Wystarczyło podejść z należytą powagą i koncentracją do tych spotkań. Ostatni triumf niemieckiego klubu w tym mniej ważnym pucharze to rok 1997. Pamiętacie słynnych Euro-Fighterów z Gelsenkirchen? Od tamtej pory Hiszpanie wygrywali go aż osiem razy, a poza nimi trofeum wznosili także przedstawiciele takich lig jak rosyjska, holenderska, ukraińska, portugalska czy turecka, a więc słabszych i biedniejszych niż niemiecka.
Nie pieniądze zatem mają decydujący wpływ na to, że Bundesliga od paru lat zalicza wyraźny regres na europejskim podwórku. Albo inaczej - odgrywają one ważną rolę w rozgrywkach Ligi Mistrzów, ale nie są aż tak istotne w kontekście rywalizacji w Lidze Europy. A tę niemieckie kluby - poniekąd wzorem Włochów czy Anglików - traktują raczej dość ulgowo. Wystarczy przyjrzeć się ustawieniom Herthy Berlin czy TSG Hoffenheim w pierwszych dwóch kolejkach bieżącej edycji. Pal Dardai wypuścił na mecz w Szwecji taki skład, że w następującym po nim ligowym meczu z Bayernem przeprowadził osiem zmian, Julian Nagelsmann natomiast w meczach z Bragą i Łudogorcem dał pograć piłkarzom, którzy z rzadka pojawiają się na boisku w Bundeslidze, takim jak Nico Schulz, Philipp Ochs, Felix Passlack, Eugen Polanski czy debiutujący w pierwszym składzie Stefan Posch. Widać jak na dłoni, jak rozłożone są priorytety. Inna sprawa, że większość klubów z tych mocniejszych lig zaczyna na poważnie interesować się rywalizacją w Lidze Europy dopiero na wiosnę, o ile oczywiście pozostają jeszcze w grze. Kluby z Niemiec nie mają jednak aż tak szerokich kadr jak zespoły angielskie czy hiszpańskie i gra na pół gwizdka obarczona jest w ich przypadku znacznie większym ryzykiem.
KONTYNGENT SŁABIAKÓW?
Prawda jest też jednak taka, że w tym roku Bundesliga posłała na eksport drużyny absolutnie nieopierzone w pucharowej rywalizacji, a na dodatek takie, które - może z wyjątkiem Herthy - potraciły przed sezonem swych najważniejszych piłkarzy. Ma to zresztą odbicie w ligowej tabeli. Freiburg stracił dwa motory napędowe w osobach Vincenzo Grifo i Maximiliana Philippa, Kozły z Kolonii muszą sobie radzić bez Anthony'ego Modeste'a, który w minionym sezonie miał udział aż przy 49 procentach goli wszystkich goli strzelonych przez cały team, oraz bez kontuzjowanego Jonasa Hectora - jednego z liderów zespołu. Nagelsmannowi też nie udało się tak do końca zalepić wyrwy w defensywie po stracie Nicklasa Suele, a przede wszystkim Sebastiana Rudego.
Dodatkowo kluby te nie są tak znaczącymi w europejskiej piłce markami co Schalke, Bayer Leverkusen czy choćby Borussia Moenchengladbach, mającymi spore doświadczenie związane z grą w pucharach i pomimo falowania formy nieschodzącymi w nich poniżej określonego poziomu. Choćby dlatego, że są obeznane z równoległą rywalizacją na kilku frontach i tym legendarnym potrójnym obciążeniem. A przecież w ostatnich latach przygody z europejskimi pucharami zaliczyły też FSV Mainz czy FC Augsburg. Przygody, które trudno uznać za udane, bo żadna z tych drużyn nie przebrnęła fazy grupowej.
ZABIĆ KONTRĘ!
Ważny aspekt poruszył też ostatnio Matthias Sammer w wywiadzie dla „11 Freunde", który przyczyn mizernego bilansu bundesligowiczów na europejskich boiskach upatruje w stylu gry, propagowanym przez coraz większą liczbę klubów: - Martwi mnie sposób, w jaki gra się w piłkę w Bundeslidze. Sięganie po sukcesy tylko dzięki grze w obronie, kontrom i stałym fragmentom to zdecydowanie za mało. Mało jest drużyn stawiających na grę piłką, atak pozycyjny i kreatywność - ocenił były dyrektor sportowy Bayernu. W podobne tony bije ekspert sport1 i były reprezentant kraju Thomas Berthold, który twierdzi, że w Bundeslidze gra się dziś zbyt wolno, a poza tym wielu graczy ma deficyty w wyszkoleniu technicznym.
Nawet jeśli krytyka ta jest nieco przesadzona, to jednak warto się nad nią pochylić, bo rzeczywiście mecze w tym sezonie ogląda się momentami naprawdę ciężko. Coraz więcej drużyn w lidze przestawia się na grę na trzech środkowych obrońców, a de facto na pięciu w linii, zaś coraz powszechniejszym (i coraz skuteczniejszym) narzędziem w grze defensywnej jest agresywny kontrpressing, ucinający w zarodku potencjalne kontry, czy to poprzez odbiór piłki, czy to przez faul. Bundesliga walczy dziś z całą mocą ze spuścizną pozostałą po Juergenie Kloppie i broni się jak tylko może przed czymś, co Niemcy określają mianem Umschaltspiel, czyli błyskawicznym przejściem z fazy defensywnej do ofensywnej. Potwierdzają to też liczby. „Bild" zaprezentował ostatnio wyliczenia, z których wynika, że jeszcze nigdy w lidze nie padało tak mało bramek, co w obecnym sezonie. 154 gole dają słabą średnią 2,44 goli na mecz i gdyby się ona utrzymała, byłaby zdecydowanie najniższą w całej historii rozgrywek. Skutecznych kontr też jest zdecydowanie mniej niż w ubiegłych latach. W siedmiu kolejkach padło w ten sposób zaledwie
10 goli. W analogicznym momencie minionego sezonu było ich aż 35. Kolosalna różnica.
Niemcy z dużym przekąsem prezentują w mediach klasyfikację UEFA za bieżący sezon, w której Bundesliga znajduje się na razie na 27 miejscu, przedzielając ligę kazachską i litewską... Ale to oczywiście tylko tymczasowe ujęcie. Za chwilę Borussia gra z APOEL, Bayern z Celtikiem, Kolonia z BATE Borysów, a Hoffenheim z Turkami ze Stambułu i ranking UEFA powinien się odrobinę zmienić. Krytyka w mediach też pewnie nieco przycichnie. Przynajmniej na chwilę. Będzie lepiej, co nie znaczy, że dobrze. Bundesliga ma bowiem powód do przemyśleń. Na razie nie ma zagrożenia utraty jednego miejsca w Lidze Mistrzów, ale jeśli w najbliższych latach wszyscy nadal będą się chować za Bayernem i Dortmundem, to o miejsce w kolejnych edycjach będzie coraz trudniej.